
Seria tekstów o książkach, które wymknęły się standardom literackim i zakwestionowały ustalone, mocno przebrzmiałe reguły, w sposób naturalny prowadzi do postawienia pytania o kierunki, jakimi można by jeszcze podążać, aby do tego uniwersum dołożyć nowe struktury, adekwatne do założeń posthumanistycznej rzeczywistości algorytmów sztucznej inteligencji.
Platon setki lat przed naszą erą miał przeświadczenie, że od czasu Homera, każdy poeta uprawia naśladownictwo, bez dotykania prawdy swoimi utworami. Dziś za paradygmat należy uznać sugestię, że „każdy jest artystą”, a przesycenie infosferą, której ofiarą pada również rynek wydawniczy z imperatywem nieustannego publikowania „nowości”, u wielu obserwatorów i twórców, rodzi konkluzję, że oryginalność jest już niemożliwa. „Nowe” zdobycze literatury są zlepkiem cytatów lub parafraz, celują w relatywizujący pastisz, przenikanie się tekstów w tekstach i metakontekstualne studia nad samym sensem pisania. Trudne do rozstrzygnięcia jest to czy faktycznie literatura uległa wyczerpaniu, czy też literaci obecnie nie są w stanie wydobyć z niej czegoś, co stanowiłoby punkt zwrotny w dziejach ludzkiej estetyki.
Przyjrzyjmy się bardzo pobieżnie temu, w jaki do tej pory sposób osiągano twórczą oryginalność. Odpowiedzmy sobie na pytanie: co już faktycznie było, a co jeszcze może być? Mieliśmy już książkę, w której czytelnik decyduje o kolejności rozdziałów. W jednym z dzieł otrzymujemy dwadzieścia siedem luźnych składek, które, poza pierwszą i ostatnią stroną, trzeba czytać na chybił trafił. Najważniejsza publikacja Jamesa Joyce’a, to z kolei tekst będący hybrydą nawet 100 języków, w którym ukryte są odwołania do wielu obszarów filozofii. Autor na 628 stronach prowadzi z czytelnikiem sobie tylko znaną grę słów, której translacji podjęło się niewielu śmiałków na całym świecie. Joyce stworzył na jej potrzeby tysiące nieistniejących wcześniej wyrazów. W jednym zdaniu kodował topografię okolic Dublina oraz imiona członków własnej rodziny. Sprawił, że przebrnięcie przez to dzieło nie może się odbyć inaczej niż fragmentami i z nawigacją, w postaci powstałych przez kilka dekad różnorakich opracowań teoretyków jego twórczości. Dodając do tego książki złożone wyłącznie z pustych kartek, zbudowane na bazie jednej litery czy podatne na kombinatorykę, dzięki której z jednego dzieła powstają biliony, z dużą dozą pewności dotrzemy do punktu granicznego, którego przekroczenie będzie wymagało oszałamiająco intensywnego wysiłku intelektualnego. Na końcu zaś nadal może być on narażony na kontestacje.
Do rozważenia pozostaje to czy chcemy stworzyć dzieło ostatnie i ostateczne, po którym rzeczywiście proces twórczy ulegnie anihilacji, czy też chcemy drążyć głębie natchnienia, rozwodnić sensy, ale zwiększyć zyski z upowszechniania własnych literackich pomysłów. Wydaje się dość jasne, że literaturze raczej nie grozi kreatywna dysrupcja. Nowatorskie formy wydawnicze są nieopłacalne z ekonomicznego punktu widzenia i raczej nie będą kopiowane w setkach milionów egzemplarzy, bo i rynek zbytu aż tak duży nie będzie.
Część środowiska literackiego, zwłaszcza ta związana z nurtem tzw. „liberatury”, czyli literatury totalnej, uważa, że kluczowym wyzwaniem na najbliższe lata, będzie dodanie do samej sfery tekstu - która do tej pory była najważniejszym elementem - koncepcji fizycznego kształtu książki. Niekonwencjonalne sposoby wydania, poszerzające jej estetyczny wpływ jako środka przekazu, mogą stanowić nową strategię rywalizacji z bardziej multimedialnymi nośnikami wiedzy i rozrywki. Pytanie brzmi: czy będzie to rentowne z punktu widzenia wydawnictw?
Po eksperymentach Joyce’a, włączenie czegoś nowego do warstwy brzmieniowej i znaczeniowej tekstu, także wydaje się na ten moment średnio wykonalne. Ewentualne przeróbki idei nie wniosą bowiem zasadniczo niczego nowego do samej struktury takiego tekstu, w kontekście prób jego odczytania.
Jest jeszcze jedna, chyba najbardziej istotna do rozstrzygnięcia kwestia - natura samego języka. Nie można oprzeć się wrażeniu, że określa on sam siebie, nie mówiąc niczego obiektywnego o świecie. Nie będzie herezją uznanie, że język, jako zbiór słów, którymi możemy się bawić i dowolnie żonglować, bardziej ignoruje rzeczywistość niż ją wyjaśnia. Jeśli werbalne próby jej opisu są uwarunkowane synonimizacją wcześniejszych tez, które są efektem subiektywnych obserwacji, doświadczeń i konkluzji, to jedyne, co jest osiągalne, to wkomponowanie się w konkretną narrację na temat cywilizacji, która pozycjonuje nas w pewnych hierarchiach społecznych. Jesteśmy jednak uzależnieni zarówno od języka, jak i rzeczywistości, przy jednoczesnym braku pewnej wiedzy.
Część twórców poszła już tropem kompozytora Johna Cage’a i przestała tworzyć tekst w oparciu o zużyte kanony. Teraz pozostaje kreowanie narracji nakierowanych na oduczenie się tego, co myśl ludzka stworzyła od momentu swoich prapoczątków. Po to, by odsłonić jakiś rodzaj prawdy, twórca powinien przejść przez zasłonę ludzkich dociekań, która zakrywa rzeczy takimi, jakimi są. Dzieło musi stać się kombinacją tego, co faktycznie można napisać i tego, co można sobie tylko wyobrazić, z naciskiem na to drugie.